Przychodzi człowiek do psychiatry, mówi dzień dobry i zdejmuje w poczekalni palto. Zaproszony gestem do gabinetu siada w fotelu i długo milczy. Psychiatra już wie, że to inteligent.

– Co pana do mnie sprowadza? – mówi psychiatra.

– Nie wiem, kim jestem, ani kim mam być.

            Tak się zdarzyło, że jest pan polskim inteligentem na początku XXI stulecia i żyje pan w III Rzeczpospolitej. W mniejszym lub większym stopniu doświadczył pan wpływu długoletniej inwazji sowieckiej i wprowadzonego pod jej kontrolą ustroju komunistycznego, którego pan nie zaakceptował, aczkolwiek doświadczenie to pozostawiło w panu wyraźne ślady. Był pan i jest pan zapatrzony na Zachód, marzył pan, żeby przyłączyć Polskę do Zachodu, ale nie było to poparte dogłębną analizą natury filozoficznej ani socjologicznej, decydowały raczej zewnętrzne wyróżniki określone stanem posiadania i poziomem rozwoju technologicznego. Mimowolnie nauczył się pan widzieć własne, jako gorsze od obcego, a pański patriotyzm doznał upokorzenia. Ba, niekiedy przeżywał pan polskość jako coś zawstydzającego, ośmieszającego i wstecznego. Przestał pan jeść bigos i karpia na Boże Narodzenie, a procesje na Boże Ciało ujrzał pan jako przejaw ludowego folkloru, w którym nie umiałby pan uczestniczyć. Poczuł się pan do pewnego stopnia wykorzeniony, bo żaden przedstawiciel tych przez pana imaginowanych wyższych kultur nie wyciągał do pana ręki. W tym świetle Pańska dezorientacja i samotność jest czymś zrozumiałym.

 – Ale moi rodzice, a jeszcze bardziej dziadkowie, mieli jakoś inaczej…

            Zapewne ma pan na myśli formację ukształtowaną w okresie międzywojnia w XX wieku, rdzennie patriotyczną, której marzeniem było utrzymanie niezależnego bytu Polski immanentnie przynależnej do Zachodu. Formację nietkniętą skażeniem marksistowskim, ludzi, dla których hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” miało moc sprawczą, choćby taką, żeby oddawać życie w bitwach drugiej wojny światowej.

– No i co ja mam teraz zrobić?

– Chce pan zginąć?

– Nie.

– A chce pan żyć w upokorzeniu?

– Też nie.

            W psychiatrii uważa się, że ciągłość międzypokoleniowa ma dość duże znaczenie. Nieraz dziadek, który pił i bił, może napiętnować kolejne pokolenia, a dziadek, który miał Virtuti, dodawać siły swoim spadkobiercom. Trzeba tylko połączyć przeszłość z teraźniejszością i przyszłością.

– Nie widzę tutaj takiego połączenia.

            Obawiam się, że to może stanowić sedno pańskiego problemu. Żeby poczuć, kim się jest, trzeba wybaczyć przodkom ich fatalne cechy i posunięcia, a równocześnie wydobyć na jaw to, co się im udawało. To zapobiega brakowi ciągłości, która jest istotna dla poczucia tożsamości.

– Czy pan mnie ma za człowieka kompletnie nieokrzesanego? Za gbura, który nic nie czytał i nic nie wie? Jak pan chce pogodzić przeciwieństwa? Jak pan pogodzi Sienkiewicza z Gombrowiczem?

            Obaj byli Polakami. Widzi pan, Francuzi mają takie powiedzenie: Les contraires se touche.

– Co, pan sądzi, że ja nie znam francuskich powiedzonek?! Przeciwieństwa się dotykają? Spędziłem sporo czasu we Francji na stypendium… To brzmi trochę inaczej: les contraires s’attirent  – przyciągają się, ale nie muszą się dotykać.

            Zgoda, przeciwieństwa się przyciągają, ale skrajności się dotykają, odległość między nimi staje się pozorna.

– Co pan chce przez to powiedzieć, chce pan pogodzić romantyków z pozytywistami?

            Tak. Trudno stać stale na jednej nodze, lepiej stanąć na obu. Zaświadczam jako psychiatra, że przeskoki między skrajnościami nie budują mocnej tożsamości. Nie można się stale wahać między najgorszym a najlepszym, wzniosłym a podłym, kolorowym a bezbarwnym, szczęściem a rozpaczą…

– I to jest to pana lekarstwo? Droga środka, tak? Mamy być tacy zwyczajni?

            Dokładnie tak.