Kondycję współczesnego świata dobrze definiują obecne w nim kontrasty i paradoksy. Głód dotykający często dzieci z jednej strony i walka z otyłością z drugiej. Polityka ograniczania dzietności oraz leczenie niepłodności. Skomplikowane, zaawansowane systemy informatyczne obsługujące np. porty lotnicze z jednej strony i programy lub gry komputerowe epatujące przemocą i uzależniające od pornografii z drugiej. Przykłady można by mnożyć bez końca. Często paradoksy te mogą istnieć w bliskim sąsiedztwie. Ostatnio poruszyła mnie informacja dotycząca liberalizacji w zakresie prawa zezwalającego na dokonanie aborcji w jednym ze stanów USA, znanym również z tego, że posiada jedne z najlepszych ośrodków opieki neonatologicznej ratujących skrajne wcześniaki. Można bez przesady powiedzieć, że w tym samym miejscu podejmuje się bardzo kontrowersyjne decyzje o zakończeniu życia dziecka i jednocześnie heroicznie ratuje najmniejszych ludzi pozostających na granicy przeżycia w związku ze swoją niedojrzałością. Ta informacja poruszyła mnie, ponieważ jestem lekarzem pediatrą, neonatologiem od lat pracującym na oddziale patologii i intensywnej terapii noworodka.
Szybko przekonałem się, że zajmowanie się chorymi noworodkami to nie jest zwyczajna praca, nawet w kategoriach zawodu i specjalizacji medycznej. Podstawową, oczywistą trudność stanowi komunikacja z pacjentami. Nauka języka noworodków wymaga cierpliwości, czasu i wnikliwej obserwacji. To jedna z tych dziedzin, której trzeba uczyć się całe życie. Podpatrywałem wielu mistrzów, lekarzy, pielęgniarki i fizjoterapeutów, zwracających uwagę na małe drobiazgi: sposób ułożenia ciała, rodzaj płaczu, zachowanie i aktywność, poprzez cały arsenał maleńkich, drobnych objawów, wykraczających daleko poza przyjęty kanon wiedzy medycznej zwanej symptomatologią.
Przyglądanie się wielu osobom przez dłuższy czas pozwala wskazać tych, którzy najlepiej i najszybciej dostrzegają potrzeby małego pacjenta i umieją trafnie im zaradzić. Właśnie takie osoby są dla mnie autorytetami. Co ciekawe, każdy działa trochę w swoim, niepowtarzalnym „stylu”. Ale tak chyba bywa z autorytetami – nie są tylko naśladowcami, sami wyznaczają nowe ścieżki. W przypadku opieki noworodkowej mają oni pewną wspólną cechę, stanowiącą podstawę ich działania, którą można nazwać czułą dobrocią. Myślę, że duchowi przewodnicy powiązaliby ją z miłosierdziem. Ci ludzie, moje autorytety, mają miłosierne oczy, miłosierne ręce, miłosierne gesty, słowa i serca. Są dla mnie znakiem Bożej obecności, choć czasem sami – jak mówią – „nie mają po drodze z Panem Bogiem”.
O czym w praktyce piszę? Znowu o drobiazgach: o delikatnym zamykaniu drzwiczek inkubatora, by nie generować hałasu dla wrażliwych uszu, o takim „dopieszczeniu” ułożenia dziecka, że od samego patrzenia robi się jakoś wygodniej, o szperaniu całymi godzinami w dostępnych źródłach celem wytłumaczenia niejasnego objawu, o delikatnym dotyku, który pozwala zmienić pozycję maluszka tak, że on nawet tego nie zauważy, o wycinaniu plasterków do przyklejenia czujników temperatury albo sondy żołądkowej w kształcie serca, o staraniu się, by dzieciątko wyglądało jak najpiękniej, ubrane w najlepsze ciuszki, dobrane kolorystycznie ze skarpetkami i czapeczką, o całonocnym czuwaniu przy umierającym dziecku, choć nikt o to nie prosił, o anonimowym uzupełnianiu pieluszek i chusteczek do pielęgnacji u malca, którego rodzice nie odwiedzają, i o wielogodzinnym tuleniu go, wreszcie o dbałości, by mówić o dzieciach po imieniu. Małe, bezinteresowne dary, które wypływają ze szlachetnego serca i które uświadamiają, że tam po drugiej stronie ścianki inkubatora leży ważny człowiek, którego obdarzam szacunkiem, traktuję z godnością.
Właściwie dlatego o tym piszę – aby wobec wszechobecnego zalewu złych informacji, głosów pretensji i słów krytyki, z radością wykrzyknąć: dobra jest więcej! Wobec maleńkiej, niewinnej osoby to dobro pragnie być okazywane. Wcale nie dziwiłem się, gdy w dobie pandemii koronawirusa, kiedy odwiedziny zostały istotnie ograniczone, na drzwiach naszego oddziału pojawił się odręcznie napisany komunikat dla rodziców: „Kochani Rodzice! Opiekujemy się Waszymi POCIECHAMI (mnóstwo serduszek dookoła) najlepiej jak potrafimy. Maluchy myślą o Was… z czułością i miłością i posyłają buziaki (uśmiechnięta buźka i napis: I love you)”
Obserwując te przejawy dobra w mojej pracy, umacnia się moja wiara – wiem, że Autor gestów dobroci, uzdalnia wykonawców do czynów miłosierdzia (choć oni zwykle tak tego nie widzą). Zapytany o działanie Boga w moim życiu często myślę o mojej pracy. Ktoś zapytał mnie kiedyś, czy byłem świadkiem jakiegoś cudu – cóż… myślę, że wiele razy: „nie miał szans przeżyć, a żyje”, „skąd wiedziałeś, że trzeba było pomyśleć o tym badaniu? – nie wiem, tak intuicyjnie”, „po tak ciężkim porodzie i reanimacji na pewno poważnie pokrwawi do głowy… – nie pokrwawił” itd. Te dziwne zbiegi okoliczności, w których właściwi ludzie i sprzęt znajdywali się w najodpowiedniejszym momencie… Ta cicha Boża obecność. Tak sobie myślę, że mój oddział jest pod tym względem wyjątkowy, no bo gdzie miałby być bliżej Bóg, jak nie przy niewinnym, bezbronnym, cierpiącym dziecku?
Tajemnica cierpienia moich pacjentów zdecydowanie mnie przerasta, gdy się w nią zagłębiam. Niewiele potrafię o niej napisać. Wiem jednak, że podążając jej niełatwym szlakiem, zbliżam się do prawdy tkwiącej w jej centrum, prawdy o świętości życia. Najczytelniej objawia się ona w sytuacjach granicznych, skrajnych. Taka scena sprzed kilku lat. Prowadząc reanimację noworodka spytałem, czy był ochrzczony, okazało się, że nie, a w dokumentacji znajduje się adnotacja: „ w razie potrzeby ochrzcić imieniem Karol”. Poprosiłem o chrzest jedną z pielęgniarek, bo sam prowadziłem masaż serca. Usłyszałem piękne wyznanie: „Ale doktorze, ja nie byłam ostatnio u spowiedzi”. Inna scena – odchodził chłopiec, który był w stanie agonalnym od kilku dni. Wszyscy, włącznie z rodzicami, byli przygotowani. Przy śmierci jest tylko mama, która obawiała się takiej sytuacji – braku obecności męża w tym momencie. Lekarz i pielęgniarki zostają przy niej by dzielić z nią ból straty syna. Taka oddziałowa pieta. Świętość.
Tak, niewątpliwie dotykam świętości pracując, posługując na moim oddziale. Czasem rozmawiając z rodzicami po stracie ich dziecka, proszę by spróbowali spojrzeć na to doświadczenie jako na narodziny nowego świętego, ich własnego świętego rodziny. Ufam, że takie spojrzenie pomaga im przejść przez okres żałoby – widziałem to pocieszenie w oczach niejednego cierpiącego rodzica. Taka perspektywa mnie również pomaga przejść przez to trudne doświadczenie, kiedy nie udaje się uratować małego pacjenta. Prawdę mówiąc bez tego spojrzenia wiary nie potrafiłbym pracować w takim miejscu, nie potrafiłbym także unieść świadomości dramatu abortowanych dzieci. A z taką perspektywą wiary traktuję swoje doświadczenie jako przywilej przebywania przy łóżeczku tych najmniejszych chorych.
Paradoks, kontrast – od niego zacząłem i na nim skończę. Zwykły z pozoru oddział, a w środku miejsce narodzin wielu świętych. Z pozoru zwykły człowiek posługujący choremu, a zdolny do pięknych bezinteresownych gestów miłosierdzia i czułej dobroci. Jak każde z naszych ludzkich serc: z zewnątrz często niczym się nie wyróżniają, czasem wręcz wydają się być surowe i zamknięte, a w głębi posiadają potencjał świętości. Na pytanie postawione w tytule odpowiem zatem: nie tylko na moim oddziale.