Używając określenia „marksizm” mam na myśli następujący konstrukt poznawczy, dotyczący społecznej diagnozy i terapii: jest jakaś grupa osób identyfikowanych jako ofiary niesprawiedliwych, godnych potępienia praktyk. Mogą to być robotnicy wielkoprzemysłowi (to marksizm XIX wieczny), chłopi (to maoizm), kobiety, osoby innego niż biały koloru skóry (POC people of colour), przedstawiciele różnych mniejszości seksualnych (to już raczej XX i początek XXI wieku). Krzywdy doznawane przez „grupę uciskaną” w wielu wypadkach są bezdyskusyjne. Poziom wykorzystywania i bezwzględnego, niewolniczego traktowania chłopów i robotników w czasach pańszczyzny, czy „wilczego kapitalizmu” był wielokrotnie opisywany zarówno w kategoriach opisów indywidualnych losów, jak i analiz socjologicznych (Radowe dziewczyny). Podobnie w czasach nam bliższych sposób traktowania kobiet, POC, czy osób z kręgu LGBT urąga miłości bliźniego, czy prawom człowieka, wystarczy sprawdzić, jak długo kobiety musiały walczyć o prawa wyborcze, obejrzeć Greenbook, czy zapoznać się z losem Alana Turinga. Skoro tak, skoro diagnoza sytuacji społecznej i doznanych/wanych krzywd jest słuszna, to gdzie tkwi haczyk, skąd obecne w tytule „kuszenie”. Otóż bywa tak w historii, także w historii medycyny, że diagnoza, nawet (częściowo) trafna, niekoniecznie wiąże się z właściwą terapią. Ba, bywa, że terapia prowadzi do gorszych konsekwencji, niż sama choroba. W tym wypadku wystarczy wspomnieć los społeczeństw, także robotników i chłopów w krajach komunistycznych, aby przynajmniej nabrać wątpliwości co do konsekwencji wdrożenia marksistowskich lekarstw na bolączki tego świata. Czemu się tak stało, dzieje, że marksistowskie myślenie i działanie prowadzi zamiast do poprawy sytuacji, do katastrofy i ludobójstwa? Po pierwsze wiąże się to z upraszczającą rzeczywistość dychotomią my-oni, dobrzy-źli. Ktoś jest ofiarą, są też jej obrońcy, a z drugiej strony wróg. Jak pisał Zbigniew Herbert „żadnej dystynkcji w rozumowaniu”. Drugim problemem jest to, jak obrońcy „ofiar” chcą potraktować „katów” – burżujów, mieszczuchów, białych, mężczyzn etc. Tu często nie chodzi o przekonanie, uświadomienie, zrozumienie odmiennego punktu widzenia, dogadanie się. W obrońcach panuje na tyle silne poruszenie emocjonalne, na tyle wydaje się, że istnieje konieczność znalezienia szybkich rozwiązań, że najskuteczniejszym działaniem jawi się likwidacja oponentów. Likwidacja bądź fizyczna – dokonania Pol-Pota, Mao, Stalina et consortes w tym zakresie nie mają sobie równych w historii – bądź też likwidacja symboliczna, mentalna, polegająca na usunięciu z debaty publicznej głosów nie wpisujących się w ten dialektyczny wzorzec. Przy czym warto zauważyć, że często nie są najgwałtowniej atakowani oponenci z drugiego końca spektrum. Szczególnie ostry atak idzie na przedstawicieli podobnych, tylko mniej skrajnie wyrażanych idei. Kiedyś na mienszewików, eserowców obecnie na TERF-y, osoby pokroju Jana Śpiewaka czy Rafała Wosia. Oni jawią się jako zagrożenie, bo mając podobną wrażliwość i dostrzegając te same problemy są w stanie o nich mówić innym, nie upraszczającym i eskalującym przemoc językiem, a także wyraźnie bardziej być bliżej rzeczywistości, a nie ideologii.

A czemu to tak kusi? Czy można spróbować zrozumieć ofiary i ich obrońców?

Ofiara, bądź jej obrońca, mieszcząc się po tej, w swoim przekonaniu, właściwej i moralnie słusznej stronie sporu otrzymują silną gratyfikację ze strony swojego superego – „to my jesteśmy ci dobrzy, wrażliwi, dostrzegający potrzeby, cierpienia innych”. Ponadto, dla ludzi, zwłaszcza młodych, poszukujących sensu życia tego rodzaju propozycja, opowiedzenie się za „sprawą” daje poczucie przynależności – już nie jestem taki samotny, są inni wokół mnie, którzy myślą, czują i często także zachowują się podobnie jak ja. Wreszcie korzyść z ukierunkowania emocji „negatywnych”, przede wszystkim złości. We współczesnym świecie, zwłaszcza realnym, trudno otwarcie i wprost wyrażać swoją złość. Ma przecież być miło, bezpiecznie i chłopcy (ani dziewczynki) nie powinni się bić w szkole, na podwórku ani nigdzie indziej. Oczywiście w praktyce różnie z tym bywa, ale tutaj jest szansa na bardzo sprawne uruchomienie mechanizmu projekcji, który pozwala na pełne, nieskrępowane przeżywanie i ujawnianie swojej złości. „Przecież to ci drudzy są agresywni”, „to wszystko przez tych katoli/burżujów/osoby cisseksualne, itd.”, my się tylko bronimy, co w oczywisty sposób upoważnia nas nie tylko do obrony, ale też do ataku, o którym wiadomo, że jest najlepszą formą obrony. Ten mechanizm „oko za oko” znakomicie sprzyja rozwojowi społecznej przemocy, wydłużaniu listy krzywd, bo przecież w końcu po drugiej stronie sporu też są uruchamiane podobne mechanizmy. Dlaczego marksizm we wszystkich swoich odmianach tak zwalcza chrześcijaństwo? Bo zasada wybaczenia, a nawet więcej, miłości nieprzyjaciół nie pozwala wejść w tę spiralę przemocy. Dlatego tak ważne jest, abyśmy nie pozwalali się nawzajem na siebie szczuć i pamiętali, że nawet jak ktoś ma inne od nas poglądy, inny kolor skóry, inny status materialny, to nie oznacza, że jest naszym wrogiem, którego należy zniszczyć, tylko jest człowiekiem, z którym najprawdopodobniej łączy nas wiele, więcej niż byśmy byli skłonni przypuszczać. Dostrzegania podobieństw, nie obawiania się, czy wręcz wyszukiwania różnic, tego życzę Państwu i sobie na początku Nowego Roku.

Tekst Łukasza przypomniał mi po raz kolejny, że homo-deus jest częstym gościem na naszej planecie – za sprawą marksistów i neo- wszędzie go pełno. Może warto skupić się jeszcze na moment na psychoanalitycznym podziale pokus, jakie marksizm oferuje swoim wyznawcom. Obok wspomnianych pokus i uwięzień poprzez płaszczyznę superego i płaszczyznę id, bodaj czy nie największą pokusą jest to, co marksizm czyni z ludzkim ego. Zamienia je skromnie zamknięte w świecie, podległe i pokorne wobec rzeczywistości (homo sum) w takie ego, które na odwrót pragnie zamknąć świat w sobie i podporządkować go, dając diaboliczno-iluzoryczną satysfakcję panowania i nieograniczonej kreacji (homo-deus sum). O ile to pierwsze ludzkie ego przyczynia się do żmudnej, pracochłonnej i ewolucyjnej przemiany świata, to to drugie pokuszone ego, będące na wyposażeniu homo-deusa, służy częściej rewolucyjnej destrukcji, niż jakiejkolwiek kreacji, co Łukasz trafnie i w powściągliwy sposób wypunktował. Inni nie są aż tak spolegliwi – wystarczy rzucić okiem na tytuł książki Rogera Scrutonai o podobnej tematyce. Ale zgadzam się, bądźmy powściągliwi, szukajmy podobieństw, starajmy się być homo. (kp)

i Scruton Roger: Głupcy, oszuści i podżegacze. Myśliciele nowej lewicy. Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2018.