Oszołomienie własną twórczością prowadzi często do krótkotrwałego wyrzutu katecholamin i krótkotrwałego, ale jakże przyjemnego, podwyższenia poziomu serotoniny. Dobrze jest zajmować się jakąś formą twórczości dla celów hobbystycznych, żeby czasem doznawać tej przyjemności, a przy okazji poznać towarzyszące jej złudzenia, doświadczając bodaj na krótko triumfalizmu, wzlotu i nieubłaganego upadku, którym wzlot się kończy. Koniec mirażu znaczy, że dzieło trafia tam, gdzie jego miejsce, skąd może jeszcze kiedyś wzleci albo na dobre przepadnie. Gorzej jednak, gdy miraż się nie kończy, a twórca wierzy, że wzleciał i pozostał w tym stanie na zawsze.

Mniej więcej tak się ma sprawa z transhumanizmem technologicznym. Jego piewcy oszołomieni otwierającymi się zaledwie perspektywami cybertechnologii wznieśli się w balonie próżności na wyżynę, skąd dochodzi tubalnie powtarzane w mediach słowo „transhumanizm”, jakby to było coś nowego i w dodatku otwierającego wejście w nowy wspaniały świat. Tymczasem hasło jest znane od tysiącleci, a i wchodzenie w nowe wspaniałe światy mamy już za sobą. Gdybyż jeszcze piewcy transhumanizmu technologicznego promowali w nim metody pomocy dla ludzi chorych, protetykę dla niewidomych, niesłyszących i ludzi unieruchomionych przez defekty mózgowe, czy też uzupełniających ludzkie defekty poznawcze za pomocą dołączonej sztucznej inteligencji, to z pewnością przyklaskiwałbym ich osiągnięciom, ale od razu ten nowy wspaniały świat, ta nowa era w dziejach ludzkości, te fanfary, ta przesada, to upozowanie, ta moda…

Idea opuszczenia ludzkiego ciała i ludzkiej kondycji materialnej jest od stuleci kwintesencją myśli religijnej, a więc transhumanizm biblijny nie jest niczym nowym. W przeciwieństwie jednak do transhumanistów technologicznych Stwórca traktuje naturalną inteligencję z pieczołowitością i szacunkiem. Zatem najpierw kreuje świat i to nie byle jaki. Jest w nim miejsce na ziemską atmosferę, na pejzaż górski i pejzaż nadmorski, jest szmer strumyka w nocy, blask księżyca, no co ja tu będę dalej wyliczał – mamy przecież wielką światową poezję i literaturę, która to wszystko opisuje. Dopiero potem Stwórca wnosi dla przyszłej naturalnej inteligencji stosowny embodiment. Współczesne nauki kognitywne wskazują, że AI wymaga zakotwiczenia w aparacie nadawczo-odbiorczym, który ją łączy ze środowiskiem, bez którego nie może się rozwijać. Ale Stwórca idzie dalej – to nie jest byle jaki embodiment, wystarczy spojrzeć na piękno ruchów zwierzęcych i ludzkich, na finzeję ukształtowania ciał, przecież do naszych dziewczyn mówimy, że są najpiękniejsze na świecie… Dopiero na samym końcu embodiment otrzymuje naturalną inteligencję, która go jeszcze uszlachetnia i waloryzuje. Tak. Na sam koniec Stwórca daje zadanie: możesz uwiecznić moment wzruszenia i cudowne chwile nad brzegiem jeziora i setki innych chwil życia, przenieść je w ponadmaterialną wieczność, jeśli w ciągu życia wytrwasz i docenisz to, co dostałeś, i z szacunkiem odniesiesz się do tobie podobnych. Zrób to, masz zadanie.

Transhumanizm technologiczny to coś innego – to projekti. Naturalna inteligencja ma zostać przeniesiona na sztuczny nośnik. Gdy jednak zapytamy Raymonda Kurzweila o embodiment, to pozostanie chyba do dyspozycji tylko chip elektroniczny, który może być wrzucony do tekturowego pudełka, albo wpięty między innymi chipami do wnętrza superkomputera… Czego ma doświadczać nasza inteligencja w takim wcieleniu? Gdzie taniec, zakochanie, piesza wędrówka, zanurkowanie pod wodę? Wizja dość koszmarnie prymitywna. I wreszcie pytanie do Raymonda Kurzweila i jemu podobnych: w jakim to świecie nasza przeniesiona z biologicznych ciał inteligencja ma funkcjonować? A jeśli okaże się, że inteligencja ideowego pacyfisty znajdzie się w szafie z chipami, której zadaniem jest tworzenie nowoczesnej broni? A jeśli ktoś przeniesie chip z szafy do szafy? A jeśli zabraknie prądu? A jeśli projekt zostanie z takiego czy innego powodu porzucony?

W przeciwieństwie do transhumanizmu biblijnego, ten współczesny jest dość byle jaki. Miraż nie jest skończony i trwa chwila zadurzenia transhumanistów technologicznych we wzlocie własnej twórczości. Nomen omen – Raymond Kurzweilii; ta chwila pychy nie potrwa zbyt długo.

i Brague Rémi: „Królestwo człowieka. Geneza i klęska projektu nowożytnego”. Teologia Polityczna, Warszawa 2020.

ii „Kurzweil” znaczy dosłownie w j. niemieckim: krótka chwila. Proszę wybaczyć, że posłużyłem się tą ad personam nieco złośliwą grą słów.