To bardzo brzydkie słowo w potocznym rozumieniu oznacza pogardliwe, wrogie odnoszenie się do kogoś i obecnie jest powodem społecznego ostracyzmu, a nieraz ma nawet konsekwencje prawne. A przecież nie zawsze tak było, kiedyś słowo to oznaczało po prostu rozróżnianie, czyli dostrzeganie różnic, np. pomiędzy kolorami. Co takiego się stało, że zwykłe, neutralne słowo nabrało tak złowrogiego znaczenia? Czemu dostrzeganie różnic miałoby być czymś złym? Pozwolę sobie postawić następującą hipotezę – zgodnie z myślą wielkiego teoretyka wojny – Sun Tzu najlepiej jest wygrywać wojny rozsadzając wroga od środka, demoralizując go, wywołując wewnętrzne spory, pozbawiając go właściwego oglądu rzeczywistości. Cywilizacja zachodnia od wielu lat jest obiektem takich właśnie oddziaływań, które pozwoliłyby jej przeciwnikom (a jest ich trochę na świecie) wygrać rywalizację. Jeśli społeczeństwo, jeśli cywilizacja przestaje rozróżniać dobro od zła, prawdę od fałszu to prędzej czy później jest skazana na katastrofę. A to właśnie się dzieje się z nami. Spójność naszej cywilizacji, jej tożsamość jest atakowana z przeróżnych pozycji. Począwszy od dyskursu akademickiego, w którym relatywizm i dekonstrukcja święcą kolejne tryumfy, poprzez rzeczywistość medialną, gdzie fake newsy (coraz sprytniej preparowane) są na porządku dziennym, życia osobistego, gdzie podważanie fundamentów relacji społecznych i rodzinnych, nielojalność i przyzwalanie na wszystko, są czymś powszechnym, wręcz zbanalizowanym. Musimy mieć świadomość, że te wszystkie zjawiska mają swoje konsekwencje, że przegrywamy i być może ostatecznie przegramy „walkę o rząd dusz”, która decyduje o wszystkim, w tym także o przyszłości naszej, naszych dzieci i wnuków. Tak więc dyskryminujmy, rozróżniajmy dobro od zła, prawdę od fałszu, realność od złudzenia. Nawet jakby ktoś miał nas za to nie lubić, nawet jakbyśmy się spotkali z różnymi oskarżeniami, miejmy świadomość, że w ostatecznym rozrachunku w ten sposób ratujemy nasz świat.