Tym razem krakowskie MuFo zaproponowało wystawę, która pozwala spojrzeć na autorkę Zapisu socjologicznegoswoistego monumentalnego arcydzieła ‒ z odmiennej perspektywy. Mamy zbliżenie do bardziej kameralnej, jak sądzę, twórczości z lat 1968-1975. Może uczucia i majaki wyobraźni zawarte w fotokolażach Rydet z tamtych lat nie były wcale takie kameralne. Mamy teraz inne, choć na swój sposób podobne lęki i inne, choć na swój sposób podobne zamieszanie wyobraźni.

Do swoich kolaży autorka wycina i formuje postacie frasobliwych kobiet, frasujące dodatkowo czarno-białym kolorem ówczesnych zdjęć, gdyż jesteśmy obecnie przyzwyczajeni do jakże kolorowego wizerunku kobiet.

Na domiar złego buszuje po cmentarzach wyszukując maszkarony do swoistego wzbogacania, żeby nie powiedzieć oszpecania, tych zdjęć, które znamy z Zapisu, ale czyni to świadomie ku przestrodze, przeciwko trwodze i obsesji tamtych czasów – przeciwko wiszącej nad światem katastrofie atomowej.

Technika fotokolażu, jaką posługuje się Rydet, jest dla nas też zaskakująca, gdyż nasze współczesne przyzwyczajenia do technik komputerowych mocno nas oddaliły od tamtego czasu, choć ten w skali historycznej nie jest wcale odległy i w istocie nie tak odległa jest trwoga atomowa, choć inaczej do niej podchodzimy, czy też inaczej jesteśmy z nią oswajani w świecie kliknięć, ikon i technik wizualnych, nie wymagających wydruku na papierze i nożyczek. Wystawa ukazuje zagrożenia, które nas w równym stopniu dotyczą, ale ukazuje je inaczej.

Ależ nie, progresja technologiczna nie oznacza, że cokolwiek jest inaczej. Nie jesteśmy ani odrobinę mądrzejsi, żyjemy iluzjami postępu, którego w rzeczywistości nie ma… Mam zmącone uczucia na tej wystawie, wyobraźnia płata mi figle, chciałbym (potrzebuję) obejrzeć tę wystawę w jakimś innym dniu i z innymi uczuciami, które tam gdzieś na niej są, a których nie potrafiłem dzisiaj zobaczyć…

Dlaczego na ścianie otwierającej wystawę nazwisko „RYDET” podmieniono na „RYBET” z takim dziwacznym czarnym wtrętem wżerającym się od dołu w owal litery?