Minęło już ponad pół roku, odkąd pisałem o krakowskim Muzeum Fotografii, więc warto spojrzeć, co tam nowego jest wystawione. A więc:

Jeśli ktoś się waha – iść, czy nie iść, to proponuję proste rozwiązanie: Wylicz z pamięci nazwiska pięciu fotografików polskich z okresu 1927-1987. Jeśli ktoś wymieni płynnie i bez wahania te pięć nazwisk, to powinien oczywiście pójść w poszukiwaniu szczegółów o swoich ulubieńcach i ich twórczości. Jeśli ktoś nie poda swobodnie takich pięciu nazwisk, to powinien pójść tym bardziej.

Nie jest to wystawa zbyt obszerna, wydaje się, że polska fotografia zasługiwałaby na coś większego. Wystarczy spojrzeć na prezentację graficzną szkół, środowisk i wzajemnych wpływów:

Jest tego niemało i nazwiska są sporego formatu, wykraczające poza obszar fotografii i poza nią bardziej znane, np. Zdzisław Beksiński. Nie będziemy przywdziewać Gorsetu sadysty (1957), tylko ruszymy do innej salki, w której skupione są prace Jana Bułhaka i Edwarda Hartwiga – dialog dwóch różnych piktorializmów, ale wywodzących się z polskiego krajobrazu i polskiej przyrody. Wybaczą mi, proszę, historycy sztuki, którzy być może więcej wiedzą i widzą to inaczej, ale wystawa prezentuje tę naszą fotografikę jako bardzo rodzimą, mniej niż malarstwo wysiloną na import stylu międzynarodowego. Bądź co bądź mamy socrealizm i fotografię socjologiczną, ale soctendencja gdzieś znika, gdy pojawia się znakomicie złapany kadr i autentyzm postaci.

A swoją drogą nie podejrzewałem Zofii Rydet, zapatrzony w jej Zapis socjologiczny, o posługiwanie się fotomontażem w Świecie uczuć i wyobraźni. Jaka ładna była ta Katarzyna ok. 1970 roku, w dodatku wcale się nie zmieniła i wcale się nie zmienia!