Jestem mały Chińczyk z Chin,
mam na imię Jin Cha Tin
Mam braciszków żółtych sześć,
umiem ryż pałeczką jeść.
W bambusowej mieszkam chacie,
w pracy
też pomagam tacie.

Skąd taki pomysł? To proste: Chiny nadciągają1, a nasza osobista wiedza o Chinach i Chińczykach niewiele jest większa od tej z piosenki przedszkolnej. Niemców, Anglików, Francuzów, Węgrów i Włochów – jak zresztą innych mieszkańców Europy, a także USA – znamy z kontaktów osobistych, mniej lub bardziej zażyłych, mniej lub bardziej intensywnych, ale osobistych. Schematy i stereotypy ludzi o ludziach kwitną tam, gdzie nie ma kontaktu osobistego; gdy ten się pojawia, stereotypy więdną. I tutaj napotykamy problem: kontaktów osobistych z Chińczykami mamy jak na lekarstwo. Pozostają media, książki, filmy, no właśnie… A w dodatku wiele osób, tak jak i ja, nie interesowało się bliżej problematyką Chin.

Pamiętam scenę opisaną bodaj w jednej z książek Józefa Mackiewicza: Więźniowie siedzą w celi sowieckiego więzienia i głodują, marząc o ucieczce, gdy nagle otwierają się drzwi i do celi wrzucony zostaje Chińczyk. Nic nie mówi, kto by zresztą potrafił się z nim porozumieć, spokojnie siedzi i nic nie robi, dopiero po jakimś czasie zrywa się i błyskawicznymi ruchami łapie i zjada wszystkie muchy krążące po celi. Na jego twarzy maluje się zadowolenie, muchy są pożywne, pokarmu wokół nie brakuje. Chińczyk jest bardziej u siebie, niż pozostali więźniowie, którym marzy się świat zewnętrzny.

Może właśnie o to chodzi – Chiny nazywane są Państwem Środka (Zhongguo). Ze środka nie ma prostej drogi ucieczki, jeśli już, to trzeba uciekać w dowolnym, czy też przypadkowym kierunku, na wszystkie strony. Inaczej w przypadku ludzi Zachodu, tutaj historyczna oś przebiega w kierunku wschód-zachód, inne kierunki mają znacznie mniejsze znaczenie. Ucieka się w kierunku zachodnim, a podboje prowadzi się w kierunku wschodu. Gradient dobrobytu spada z zachodu na wschód. Chińczyka może nękać agorafobia, stąd pomysł na otoczenie się wysokim murem, człowieka Zachodu lęk przed unieruchomieniem, zatrzymaniem, bo dążenie jest jasne – trzeba iść na zachód.

Kolejne wspomnienie pochodzi z bardzo zamierzchłych czasów, kiedy krańcowo zubożali mieszkańcy PRL wyjeżdżali niekiedy jakimś cudem na zachód do ówczesnej krainy miodem i mlekiem płynącej – do RFN. Oczywiście jako taki nie mogłem marzyć o kupieniu sobie książki w księgarni, ale w tym nieprzebranym bogactwie RFN były również wystawiane kosze książek przecenionych, które sprzedawano à 1 DM. Nie wiem, co zadecydowało, że wydałem bezcenne 1 DM akurat na ten tytuł, chyba zadecydowała ciekawość i zadziwienie, bo w PRL nikt o czymś takim nawet nie wspominał. Książka nosiła tytuł: „Krieg zwischen Russland und China”. Dowiedziałem się z niej, że wschodni blok bratnich państw realnego socjalizmu wcale nie musi być aż tak spójny, jakby chciała „Trybuna Ludu”, ale nie to było najważniejsze. Powstało wówczas w mojej fantazji wyobrażenie prowincji Sinkiang, przez którą przedzierają się rosyjskie dywizje w stronę muru i środka, czyli Chin.

Wiele lat później, jakby na potwierdzenie moich dawnych majaków, znalazłem to samo wyobrażenie u Tiziano Terzaniego2: Pod niebem bez chmur, w potwornym upale, pokryta piaskiem i kamieniami równina rozpościera się aż po horyzont i poza ludzką wyobraźnię. Chwilami jest szara jak wystygły popiół, chwilami brązowa, to znowu fioletowa lub czarna jak sadza albo różowo-czerwona jak pąki drzewa brzoskwiniowego, którego tutaj nie sposób sobie wyimaginować. (…) W razie wojny między dwoma komunistycznymi gigantami przeszłyby tędy czołgi sowieckie w drodze do serca Chin i do chińskich instalacji atomowych nad jeziorem Lob-nor, ukrytych właśnie na południowo-zachodnim krańcu pustyni.

Co to w ogóle za pomysł, żeby bronić się w centrum, w samym środku, zamiast uciekać w stronę obrzeży? Przecież dla człowieka Zachodu to oczywiste – ucieka się w stronę lasu, a nie stoi na widoku drapieżców, na samym środku polany. Bardzo mi tutaj brakuje osobistej rozmowy z jakimś Chińczykiem.

Przypominam sobie, że potem zrobiłem coś, już jako psychiatra, co było chyba bardzo desperackie. Napisałem prośbę do jakiegoś chińskiego profesora psychiatrii, który pojawił się w Europie na którymś międzynarodowym kongresie terapii rodzin, z prośbą o reprinty jego prac związanych z tematyką terapii rodzin w Chinach. Oczywiście żadnej odpowiedzi nie dostałem, co wówczas – tak jak i teraz piszę – miało w sobie coś z oczywistości. Dlaczego? Czyżby decydowała ta dziwaczna geostrategia oblężonego środka, w końcu było to za czasów Mao Zedonga.

Jakie skutki w życiu Chińczyków może mieć pozycja obrony środka? O tym piszą wszyscy: karność, posłuszeństwo, podporządkowanie indywidualności celom kolektywnym. Dwie młode polskie blogerki3, które spędziły w Chinach 3 lata, opisują dyscyplinę w chińskim przedszkolu: regularne 30-minutowe lekcje dla trzylatków, dzieci mają siedzieć na brzegu krzesełka, nie opierając się o nie, obie nóżki mają znajdować się na podłodze, dłonie na kolanach, nie można pić, czy wychodzić do łazienki, dzieci piją i sikają na komendę, jedzą na czas to samo, choćby któreś miało płakać lub wymiotować do talerza, mają wspólnie maszerować i tańczyć synchronicznie… Dość. Chciałbym poznać jakiegoś chińskiego rodzica i móc z nim porozmawiać.

Obraz ten potwierdza relacja dzieci Tiziano Terzaniego, które uczęszczały do chińskiej szkoły jako obcokrajowcy, którymi pozostały na zawsze. Dla obcokrajowców można przeznaczyć nawet osobny pokój do gry w ping-ponga w czasie przerw międzylekcyjnych, ale „barbarzyńca” pozostaje barbarzyńcą, z którym nikt się nie koleguje, nawet jeśli pozna on język mandaryński. Środek pozostaje niezmienny, środka trzeba chronić.

Osobnym potwierdzeniem posłuchu i podporządkowania społeczeństwu, o którym piszą różni autorzy, jest polityka jednego dziecka. Terzani daje ostry podtytuł: „najlepsze dziecko to dziecko nieżywe”, ale chodzi tutaj rzeczywiście o fakty nader dosłowne. Jeśli rodziny nie stać na zapłacenie grzywny z powodu poczęcia drugiego dziecka, to czeka ją przymusowa aborcja, w przypadku rodziny Feng Jianmei4 aborcja w siódmym miesiącu ciąży. Podobne zdarzenie opisuje Terzani, str. 270: Dość dawno temu w pewnej komunie w prowincji Szantung sekretarz partii zmusił wieśniaka, którego żona, urodziwszy już dwie córki, była w ósmym miesiącu kolejnej ciąży, aby zabrał kobietę do szpitala i poddał ją tam zabiegowi. Gdy chłop stwierdził, że usunięty płód był płci męskiej, wrócił do domu sekretarza i na miejscu zabił nożem trzyletniego synka funkcjonariusza, krzycząc, że teraz są kwita, teraz wyrównali rachunki. A przecież nie chodzi tylko o mnożenie drastycznych przykładów, ale o zrozumienie. Nie wolno z góry zakładać, że Chińczyka nie da się, czy też nie warto osobiście poznać.

W tej sprawie nie myślę i nie czuję osobistym doświadczeniem, myślę książkami, może dlatego jest to chwilami takie trudne. Chwilami kłania się tutaj psychoanaliza – namysł nad tym, co może być w życiu Chin kompensacją, co może stanowić ujście emocji, których zrazu nie umiemy pojąć. Co wyraża stosunek Chińczyków do zwierząt?

Migawki daje Paweł Jasienica w reportażu5 ze swojej na poły VIP-owskiej podróży do Chin w roku 1956. Książka nie skupia się na kontekstach politycznych tegoż roku, Jasienica ogląda Chiny jak uprzywilejowany turysta, który dysponuje osobistym tłumaczem i kierowcą, to relacja obserwatora, który nie ma okazji do wnikania w bliższe kontakty z ludźmi. Pewnego dnia widzi na ulicy starszego człowieka – sprzedawcę ropuch i węży, ale też świerszczy zamkniętych w szklanych pudełkach. Terzani to potwierdza: Chińczycy hodują świerszcze i trzymają je w kunsztownych klateczkach, które można nosić przy sobie pod połami ubrania, można się nimi chlubić i pokazywać je innym ludziom, można je również przyuczać do walki, podczas której świerszcz ma zabić drugiego świerszcza. Lepiej zabija ten, który wcześniej w klatce miał ułomnego sparingpartnera, z którym się rozprawił nabierając wigoru do kolejnych walk. I znowu coś dosadnego i okrutnego, ilekroć coś czytam o Chinach i Chińczykach. Dlatego brakuje mi osobistych rozmów, możliwości zbliżenia z tamtymi ludźmi, których tak trudno poznać i tak trudno zweryfikować prawdę o nich.

A może to jest tak, jak w powieści Johna Steinbecka „Myszy i ludzie”: niezdarny George, któremu jest na świecie źle, który nie umie się odnaleźć i brnie w stronę nieodwracalnej katastrofy, nosi w kieszeni mysz, dotyka miękkiego futerka, które stanowi dla niego całą możliwą czułość i dobroć świata. Bardzo chciałbym kiedyś zapytać jakiegoś Chińczyka, gdyby zdarzyła się taka bliższa rozmowa, jak to jest z tym świerszczem, z tymi świerszczami, które Chińczycy noszą w klateczkach na sercu.

1 Wolność w Remoncie #124 – [https://www.youtube.com/watch?v=i2n492eA0rw&t=21s]

2 Terzani Tiziano: Zakazane wrota. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.

3 Kaha i Keczup – Almost Paradise [http://www.almostparadise.pl/2017/02/tresowanie-dzieci-czyli-chinskie.html]

4 [https://en.wikipedia.org/wiki/Forced_abortion_of_Feng_Jianmei]

5 Jasienica Paweł: Kraj nad Jangcy. Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.